Dziś w supermarkecie stałem się świadkiem czegoś, co poruszyło mnie do głębi. Zobaczyłem starszą kobietę w gumowych klapkach, przy +2 stopniach, studiującą etykiety na najtańszych konserwach. Wyglądała na zmęczoną i zagubioną, jakby cały jej świat mieścił się w tym jednym sklepowym regale.
Zaproponowałem pomoc. Najpierw pomogłem jej z cenami, potem zaczęliśmy razem chodzić po sklepie, a ja wypełniałem jej koszyk. Choć się wzbraniała i powtarzała: „Nie mam pieniędzy, nie przepuszczą mnie przy kasie”, zapewniłem, że zapłacę. Gdy to wreszcie zrozumiała, jej oczy zaszkliły się – i pierwszym, co włożyła do koszyka, było masło i ryż. Proste produkty, które dla niej były luksusem.
Zapytałem, czego jej brakuje w domu. Odpowiedziała: „Nic nie mam. Zupełnie niczego”. Od kilku dni nie jadła. Gdy dodałem kilka tabliczek czekolady, rozpromieniła się jak dziecko – nie jadła słodyczy od pięciu lat.
Przy kasie była wyraźnie zdenerwowana, prosiła, żebym przedstawił ją jako swoją krewną. Jej lęk nie wynikał z nieśmiałości – wcześniej naprawdę odmówiono jej obsługi, gdy nie miała wystarczająco pieniędzy.
Odprowadziłem ją do domu – nowoczesny budynek w dobrej dzielnicy. A jednak w środku – półruina. Zamiast paneli kartony, brak sprzętu. Po śmierci syna jej siostra i synowa wyniosły z mieszkania wszystko, co mogły. Od tej pory czekały tylko na jej śmierć.
Okazało się, że emerytura nie starcza jej na życie. Koszty utrzymania mieszkania są ogromne, a zamienić go się boi – zbyt wiele słyszała o oszustwach. Jest samotna. Jej krewni kontaktują się tylko po to, by sprawdzić, czy jeszcze żyje. A taki prosty koszyk zakupów za 3000 rubli był dla niej jak dar z nieba.
Gdy opowiadała mi o swoim życiu, wspomniała, że modliła się, by Bóg dał jej choć sto rubli. „A ty dałeś mi tyle…” – szepnęła. Te słowa mnie złamały. Pożegnała mnie jak własnego wnuka. Wracając do domu, czułem złość na świat, który pozwala, by ludzie tacy jak ona umierali w ciszy, z głodu – niezauważeni.
Postanowiłem działać. Zadzwoniłem do znajomego, który ma firmę spożywczą – zgodził się wysyłać jej co miesiąc paczki. Inni znajomi pomogli z lekami. Tydzień później odwiedziłem ją ponownie – przyniosłem jedzenie, ciepłe buty, zamówiłem fachowca do naprawy kuchenki. Uśmiechała się tak, jakby znów żyła.
Wiedziałem, że to dopiero początek. Znalazłem prawnika, który pomoże jej zabezpieczyć mieszkanie. I choć to tylko jedna osoba – zrozumiałem, że czasem wystarczy jeden gest, by uratować komuś życie. Czasem nie potrzeba rewolucji – tylko człowieczeństwa.
