Elżbieta długo patrzyła na doktora Duvala. W jego oczach była czułość, jakiej nie widziała od dawna. Nawet u Wiktora — nawet wtedy, gdy było dobrze.
— Tak, — wyszeptała cicho. — Spróbujmy.
Tak wszystko się zaczęło. Dni mijały jeden po drugim, wszystkie początkowo podobne. Rehabilitacja, ćwiczenia oddechowe, leki, łzy, zmęczenie. Ciało nie reagowało. Ale Martin się nie poddawał. Każdego ranka przychodził do jej sali ze spokojem i tym samym ciepłym spojrzeniem.
— Wiem, że boli. Ale to znaczy, że żyjesz. I że możesz iść dalej.
Wiktor zniknął szybko. W pierwszych tygodniach wysłał jeszcze kilka krótkich, zdawkowych wiadomości. Potem… cisza. Elżbieta już za nim nie płakała. Nie miała łez dla ludzi, którzy ją zostawiali wtedy, gdy najbardziej ich potrzebowała.
Mama była przy niej. Dzień i noc. Myła ją, ubierała, karmiła łyżką. Czasem zasypiały obie — jedna w fotelu, druga w zimnym łóżku. I Martin. Zawsze Martin. Już nie tylko lekarz — nadzieja w zielonym fartuchu.
Z czasem, dzięki ogromnemu wysiłkowi, Elżbieta zaczęła poruszać palcami u rąk. Potem lewą stopą. A potem… pojawił się uśmiech. Powoli wracała do życia. Nie takiego jak dawniej — innego. Świadomego. Mocniejszego. Prawdziwszego.
— Chcesz wyjść do ogrodu? — zapytał Martin pewnego wiosennego poranka.
— Tak, — uśmiechnęła się. — Ale tylko do tego z magnoliami.
— Jest twój, — odpowiedział i wywiózł ją na wózku ku światłu.
Tam, pod kwitnącymi gałęziami, Elżbieta zadała pytanie, które długo w niej siedziało:
— Dlaczego zostałeś przy mnie, Martin? Mogłeś uratować mi życie i odejść. Jak wszyscy inni.
Zamilkł na chwilę. Usiadł obok niej na ławce i ujął jej dłoń — już potrafiła ją lekko ścisnąć.
— Bo pewnej nocy, na sali operacyjnej, kiedy nikt już nie wierzył… zapłakałaś. Byłaś w śpiączce, ale po twoim policzku spłynęła łza. I wtedy zrozumiałem, że w tobie nadal jest życie. I że nie mam prawa cię zostawić.
W jej oczach pojawiły się łzy.
— Widziałeś moją łzę?
— Poczułem ją. Od tamtej chwili, twoje życie stało się częścią mojego.
W kolejnych miesiącach Elżbieta dokonała niemożliwego. Zaczęła chodzić — najpierw przy pomocy, potem z balkonikiem, a w końcu samodzielnie. Martin był przy niej przy każdym kroku. Gdy upadała — podnosił. Gdy płakała — trzymał za rękę. Gdy się śmiała — śmiał się z nią.
Pewnego wieczoru, w tym samym ogrodzie, powiedziała:
— Chcę wyjechać. Daleko. Zacząć od nowa. Ale nie chcę jechać sama.
Martin się uśmiechnął.
— Zawiozę cię wszędzie.
— Nie chodzi o to, żebyś mnie zawiózł. Chcę, żebyś pojechał ze mną.
I tak zrobili. Zostawili miasto, wspomnienia, szpitalne korytarze. Kupili mały domek na skraju wsi — z kwiatami w oknach i sadkiem za domem. Elżbieta otworzyła pracownię malarską dla dzieci. Martin leczył ludzi z okolicznych wiosek — jeździł na rowerze z torbą lekarską na plecach.
Pewnego wieczoru, w ogrodzie, gdy świerszcze grały, a powietrze pachniało sianem, Elżbieta wyszeptała:
— Boję się mieć nadzieję… ale czuję, że coś może się wydarzyć.
Martin spojrzał na nią w milczeniu. Potem pogładził ją po policzku, jakby już wiedział.
— Co takiego?
— Może… cud.
Trzy miesiące później test ciążowy był pozytywny. Lekarze nie rozumieli, jak to możliwe. Ale ona wiedziała: ciało nie zapomina, jak się żyje — gdy jest naprawdę kochane.
Przy porodzie Martin jako pierwszy wziął córeczkę na ręce. Miała jego oczy i uśmiech Elżbiety. Nazwali ją Klara — bo znaczy „jasność”.
Kiedy pewnego dnia Wiktor pojawił się u progu pracowni — zmęczony, poszarzały, z więdnącym bukietem w dłoni — Elżbieta spojrzała spokojnie i powiedziała:
— Dziękuję, że wtedy odszedłeś.
— Ale… ja wróciłem…
— Ja już nie jestem tam, gdzie mnie zostawiłeś.
Zamknęła drzwi i wróciła do środka. Klara malowała palcami kwiat magnolii. Martin parzył herbatę. Na zewnątrz wiał wiatr, ale w środku było ciepło.
Jej życie nie było sprawiedliwe. Ale w końcu zaprowadziło ją dokładnie tam, gdzie powinna być.
