Tytuł: Wreszcie wolna
Robert gwałtownie zahamował. Opony zapiszczały na żwirze, a silnik zgasł z ciężkim pomrukiem. Marie spojrzała na dom — niebieskie okiennice, świeża farba, kwiaty w ogrodzie. Żył. Oddychał. I był jej.
— Co to ma być? — warknął Robert, patrząc na dom z niedowierzaniem.
— Ja to zrobiłam — odpowiedziała spokojnie.
— Sama? — odwrócił się z pogardą.
— Tak. Pracowałam, kiedy ciebie nie było.
Robert wysiadł, przeszedł po alei i dotknął ściany. Farba jeszcze pachniała. Szukał oszustwa, ale wszystko było prawdziwe. Marie podeszła bliżej.
— Myślisz, że to twój dom? — zapytał.
— To jest mój dom, Robercie.
Zaśmiał się chłodno. — Nigdy nie miałaś nic swojego. Wszystko masz dzięki mnie.
— Nie. To, co widzisz, zrobiłam bez ciebie.
Zmarszczył brwi. — Stałaś się bezczelna.
— Nie. Wreszcie wiem, kim jestem.
Zrobił krok w jej stronę. Kiedyś by się cofnęła. Teraz została w miejscu.
— Nie sprzedasz tego bez mojej zgody.
— Nie zamierzam sprzedawać. Zostaję tu.
— Jesteś moją żoną. Masz robić, co ci każę.
— Byłam. Teraz jestem tylko sobą.
W jego oczach pojawił się cień strachu. Tracił nad nią kontrolę.
— Nie drażnij mnie — wysyczał. — Nie wiesz, do czego jestem zdolny.
— Wiem. I już się nie boję.
Zamilkł. — Co zamierzasz?
— Żyć. Po swojemu.
— W tej ruderze? Sama nie dasz rady.
— Już dałam. Trzy miesiące.
Robert spuścił wzrok.
— Dobrze. Zostań. Ale dom trzeba sprzedać. Masz dokumenty?
— Są na moje nazwisko.
Zamarł.
— Jak to?
— Mama przepisała go na mnie.
Na jego twarzy: zdumienie, gniew, bezradność.
— Okłamałaś mnie.
— Musiałam. Inaczej sprzedałbyś wszystko. Tak jak mnie.
Zrobił krok w jej stronę, pięści zaciśnięte. Nie cofnęła się.
— Odejdź, Robercie.
— Wyrzucasz mnie?
— Po tym, co mi zrobiłeś. Tak.
Nie uderzył. Cofnął się. Spojrzał ostatni raz.
— Nie poznaję cię.
— Bo dopiero teraz jestem sobą.
Wsiadł do auta. Kurz uniósł się z drogi. Gdy zniknął za zakrętem, Marie stała w ciszy. W powietrzu unosił się zapach ziemi i farby. Podniosła z ziemi liść, zgniótła go w dłoni.
Dom był mały, ale był jej.
Wieczorem zapaliła świecę w oknie. Nie jako modlitwę, ale znak — ktoś tu wreszcie żyje.
Dni mijały spokojnie. Marie pieliła ogród, naprawiała płot, sadziła kwiaty. Sąsiedzi pomagali, dzieci przynosiły jabłka, starsze panie zaglądały na herbatę. Czuła, że wraca do świata, do którego nigdy wcześniej nie należała.
Wieczorami siadała na ławce przed domem. Czasem płakała, ale łzy nie bolały. Oczyszczały. Czasem po prostu się uśmiechała — bez powodu.
Pewnego dnia przyszedł list. Od Roberta. Krótki, chłodny:
„Rób, co chcesz. Odchodzę. Nie chcę już o tobie słyszeć.”
Położyła go na stole i uśmiechnęła się lekko. To nie była radość. To był spokój. Ten, który przychodzi, kiedy przestajesz się bać.
Dom zmieniał się z każdym dniem. Pachniał drewnem i słońcem. W oknach zawisły firanki. W południe, podlewając kwiaty, usłyszała panią Lefèvre:
— Kiedyś miałaś w oczach strach. Teraz masz w nich światło.
Marie tylko się uśmiechnęła. — Może po prostu nauczyłam się żyć.
Wieczorem zasnęła przy otwartym oknie. Powietrze pachniało latem i ziemią po deszczu. Śniła o matce — młodej, uśmiechniętej, z farbą na dłoniach.
Rano wstała, wzięła narzędzia i wyszła do ogrodu. Pracy było dużo, ale nie czuła zmęczenia.
Zatrzymała się na ganku i spojrzała w dal.
— Dziękuję, mamo. Teraz już potrafię sama.
Wiatr uniósł te słowa ponad dach. Liście zaszumiały cicho — jak odpowiedź.
Marie uśmiechnęła się. Wreszcie była wolna.
