Wiatr przyniósł z pól zapach kurzu, a sucha trawa szeleściła jak oddech starej kobiety. Usiadłam na zbutwiałych schodkach i położyłam dłonie na spękanym drewnie. Kiedyś, z Henrim, śmialiśmy się tu i kłócili o śmieci. Teraz cisza była moim lustrem — i nie lubiłam tego, co widzę.
Wewnątrz pachniało wilgocią i starym wapnem. Na stole postawiłam walizkę, wyjęłam zeszyt z przepisami i zdjęcie Henriego. Mówiłam do niego szeptem, jak wtedy, gdy budziłam go bladym świtem:
— Zostanę tu na trochę, Henri. Tylko na trochę. Obiecuję.
Pierwsza noc minęła wśród trzasków i szeptów, jakby dom uczył się mówić. Rano wyszłam do studni — wiadro wynurzyło się czyste, jak prezent od świata, który jeszcze o mnie pamiętał. Zaczęłam plewić ziemię, tam, gdzie Henri sadził pomidory. Każdy wyrwany chwast był jak oddech, którego znów się uczyłam.
W południe usłyszałam turkot kół. Mężczyzna z rowerem, z dwiema skrzynkami.
— Dzień dobry! Jest tu kto?
Był opalony, z jasnymi oczami. — Jestem Andrei, pszczelarz. Mam ule za lasem. Nie widziałem tu nikogo od lat.
— Wody mam. Może zapałki?
— Mam. I ser. I miód. — Podał mały słoik. — Daje siłę.
Po jego odejściu podwórze przestało być obce, a ja — niewidzialna.
Z jego zapałkami rozpaliłam kuchenkę. Posmarowałam chleb miodem. Smak przywołał wspomnienie: Henri mówił „daj więcej”, a ja udawałam, że się złoszczę. Jadłam powoli, jakby siedział obok.
Zaczęłam piec. Najpierw nieudolnie, potem drożdżowiec, który pachniał tak, że światło wpadało przez okno inaczej. W niedzielę Andrei przyniósł dwa puste słoiki.
— Zróbcie coś z tego. Ja zrobię etykiety: „Z domu”.
Zrobiłam ciasto w słoikach. Napisałam na każdym: „Ciasto z jabłkami — według Henriego”. Wieczorem Andrei przyniósł kopertę.
— Sprzedały się wszystkie.
Kilka banknotów. Drobiazg, ale wystarczył, bym poczuła, że jeszcze coś potrafię.
Kilka dni później zadzwonił telefon.
— Mamo. Musimy porozmawiać. Przyjadę jutro.
To był głos Marca. Serce zadrżało. Postawiłam dwie filiżanki. Dla mnie i dla tego, kto nie przyjdzie.
Marc przyjechał w południe. Wszedł bez pukania, obejrzał dom.
— Nie wiedziałem, że to jeszcze stoi.
— Stoi. Ja też — powiedziałam.
— To wszystko było… skomplikowane.
— Nie jestem tu po wyjaśnienia. Jeśli po mnie — oto jestem. Jeśli po dom — nie dostaniesz go.
Zaskoczył się.
— Nie chcę domu. Nie wiem nawet, do kogo należy.
— Do mnie wystarczająco, by piec w nim chleb.
Zamilkł. Widziałam jego oczy — pierwszy raz bez lodu.
— Śnił mi się tata. Jadł coś ze słoika. Śmiał się ze mnie.
— To jego ulubione ciasto. Spróbuj.
Wziął ostrożnie, jakby trzymał coś kruchego.
— Może przyjechałem, żeby sprawdzić, czy jeszcze umiem przyjść z własnej woli.
— Sprawdziłeś. Możesz jechać. Albo zostać. Ale jeśli zostaniesz — milcz i jedz.
Zjadł. Wstał.
— Wrócę. Może w niedzielę?
— W niedzielę trzeba wbić parę gwoździ.
Uśmiechnął się krzywo. Jak ktoś, kto wreszcie dostał zadanie, nie wyrok.
Po jego wyjeździe długo siedziałam przy stole z dłonią na zdjęciu Henriego.
— Nie wiem, czy to początek, czy koniec — szepnęłam. — Może to jedno i to samo. Może po prostu przechodzimy z pokoju do pokoju w tym samym domu.
Wieczorem Andrei przyniósł ramkę od ula.
— Słyszy pani? Tak brzmi życie. Czasem cichnie, ale tylko przenosi się głębiej.
Jesienią suszyłam jabłka i pisałam na słoikach:
„Żyję.”
„Nie odchodzę.”
„Henri, trzymam cię blisko.”
Na targu moje słoiki stały obok miodu Andreia. Kobieta zapytała:
— Kim jest Henri?
— Mężczyzną, który kochał ten dom.
— A pani?
— Kobietą, która nadal go kocha.
Marc wrócił. Naprawił zamek, podparł dach, zbił dwie deski. Zostawił kartkę:
„Następna niedziela. Ta sama godzina.”
Nie wiem, co z tego będzie. Może nic się nie leczy. Może po prostu twardnieje skóra tam, gdzie kiedyś bolało.
Ale czasem, gasząc światło, słyszę śmiech Henriego. Ciepły, krótki. Jakby jadł ciasto i mówił: „Daj jeszcze. Nie żałuj.”
Nie wróciłam do miasta. Nie chciałam kary ani przebaczenia. Pisałam zdania, które trzymały mnie za rękę. Dom prostował się jak plecy po długim ciężarze.
Pewnego dnia w zeszycie między rozdziałami napisałam:
„Moje miejsce.”
A pod spodem:
„Woda, mąka, czas, miód, pszczelarz, niedziele, imię — Henri — drugie — Marc — i dom, który oddycha, gdy się go trzyma.”
Zamknęłam zeszyt. Położyłam go na parapecie. Wyszłam na podwórze i rozpaliłam piec.
Miałam co piec.
Miałam po co żyć.
