Kiedy zmarł mój mąż, umówiłyśmy się z córką, że moje mieszkanie zostawię jej i zięciowi, a za oszczędności kupię sobie mały domek na wsi.
„Tam ci będzie lepiej,” powiedziała mi córka. „Będziesz miała świeże powietrze, las. Założysz sobie ogródek”.
Posłuchałam i przeniosłam się na wieś. Tam, w małym domu, w którym niemal waliły się ściany, zaczęłam robić remont. Sama. Córka i zięć powiedzieli, że nie mogą wziąć wolnego z pracy, ale ja nie nalegałam. Z czasem założyłam prawdziwe gospodarstwo: miałam ogródek, kury, kozy, kaczki, indyki. Pracowałam od rana do wieczora. A córka nawet do mnie nie przyjechała. Powiedziała, że nie ma kiedy.
Sadziłam ziemniaki, poprosiłam ją o pomoc.
„Mamo, – mówi córka, – wiesz, że ja nie potrzebuję tych ziemniaków, kupię sobie w mieście”.
Co było robić? Sama je posadziłam. Przy wykopkach też nikt nie przyjechał mi pomóc. A w październiku dzwoni do mnie córka i mówi:
– Może przyjedziemy z mężem po worek ziemniaków? Chyba się z nami podzielisz?
– Oczywiście. Przyjeżdżajcie, – mówię, chociaż dobrze pamiętam, co powiedziała mi wiosną, kiedy poprosiłam o pomoc.
Córka i zięć zjawili się następnego dnia. Obeszli gospodarstwo, rozejrzeli się. Nie zrobili nic, żeby mi pomóc, bo przyjechali w eleganckich ubraniach. Zjedli obiad Dałam im kilka worków ziemniaków, buraków, marchwi i cebuli. Oprócz tego, oczywiście, jeszcze domowe przetwory, mięso, jajka.
Córka załadowała wszystko do samochodu, podziękowała i pożegnała się:
– Przyjedziemy znowu w przyszłym tygodniu. Może tylko odłóż nam więcej jajek, dobrze?
– Okej, – mówię.
A co mam robić? To trochę przykre, że córka tak mnie traktuje, ale nie mogę jej przecież powiedzieć, żeby nie przyjeżdżała. W końcu jestem jej matką.
To oczywiste, że do końca życia będę pomagała dzieciom, ale po prostu chciałabym czasem poczuć, że jestem im potrzebna tak po prostu. Nawet jeżeli nie mogę im w niczym pomóc.