Od dzieciństwa uwielbiałam sposób rozdzielenia obowiązków w domu moich rodziców. Oboje moi rodzice, zarówno tata jak i mama są wojskowymi, dlatego w naszej rodzinie wszystko było zawsze na swoim miejscu. Razem równo oddawali się potrzebom rodziny, razem zarabiali na mieszkanie. Nikt nigdy nie unikał obowiązków domowych lub „zmiany”, by pilnować dziecka. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji mama i tata nigdy nie mieli konfliktów. Wszystkie obowiązki podzielili po równo i dlatego nie było kłótni.
Gdy dorosłam, wiedziałam, że chcę dokładnie takiego samego układu w mojej rodzinie. Przywykłam do porządku i do równości. Szukałam więc męża, który zgodzi się na tego typu związek. Poznałam Wojtka, gdy miałam 24 lata, chodziliśmy razem przez rok, a potem poprosił mnie, bym została jego żoną.
Oczywiście od razu zgodził się na wszystko. Równomiernie inwestowaliśmy w rodzinny budżet ustaloną wcześniej kwotę. W ten sam sposób zbieraliśmy pieniądze, żeby gdzieś pojechać, kupić coś do domu, np. meble, a także potrzebne rzeczy dla dziecka. Kiedy zamieszkaliśmy w mieszkaniu Wojtka, większością rachunków za media zajęłam się sama.
Pozostałe pieniądze z pensji wydawaliśmy według własnego uznania. Przez pierwsze sześć lat wszystko było u nas w porządku. Było tak, jak postanowiliśmy. Dzieliliśmy się nawet obowiązkami domowymi i każdy spełniał swoje funkcje w razie potrzeby. Ani jednego konfliktu przez sześć lat, biorąc pod uwagę, że mamy też dziecko, którym opiekowaliśmy się na „zmiany”. I wszystko byłoby bardzo dobrze, jestem pewna. Taki system działałby, gdyby nie osoby z zewnątrz. Kiedyś teściowa przyszła do nas i zaczęła wszystko oglądać. Komentowała to, jak wygląda nasze mieszkanie. A mieszkanie jest jak mieszkanie. Jednak dla teściowej widok mieszkania był okropny – stare tapety, sowieckie meble, stwierdziła, że nie można mieszkać w takim miejscu. Kiedy wyszła, Wojtek tego nie skomentował.
Kilka dni później przyjechali znajomi męża i jedna z kobiet też pofatygowała się, aby skomentować nasz remont i to, że mieszkanie wygląda na stare. Po takiej wizycie mój mąż stał się innym człowiekiem, we wściekłości zaczął na mnie krzyczeć, że przez sześć lat naszego życia nawet nie zadaliśmy sobie trudu napraw. Cóż mam z tym wspólnego? Mieszkanie jest jego, mógł wziąć kredyt na naprawy. Czy ja tego potrzebowałam? Nie potrzebowałam – mieszkanie nie jest moje, dlaczego miałbym w nie inwestować? Ale mąż nalega. Z jednej strony nie chcę tracić związku, ale z drugiej strony, co jeśli się rozwiedziemy, a ja wydam tyle pieniędzy na naprawy. Co powinnam zrobić?